wtorek, 30 września 2008

o pełzaniu

...hmmm...przebrani w ciuchy dalekie od tych, w których mozna na salony ruszyć i w tan...czyli krótko mówiąc w dresy i podkoszulki tudziez w bluzy, kładziemy się na podłodze i z zamkniętymi oczami ,wspominając najsmaczniejsze chwile naszego życia, oddychamy...równo i spokojnie...wszystkimi częściami ciała...najbardziej lubię oddychać miednicą...następnie, przeciągając się i ziewając obficie zaczynamy przetaczać się wokół własnej osi...zawroty głowy okrutne, do mdłości...potem wyobrażając sobie, że oprócz rąk i nóg, których jak dobrze policzyłam jest po parze, głowa i dupa to również kończyny...poruszamy sie, jak nam w duszy zagra...jak nam ciało podpowie...jaki mamy nastrój...kiedy spotykamy się na drodze naszych gestów, wchodzimy w surrealistyczne interakcje...oplatamy się wzajemnie i pełzamy i przeciskamy i przytulamy i dotykamy...odpychamy...wszystko przy dźwiękach muzyki...czasem agresywnej, czasem łagodnej jak wiatr w trzcinach, wiatr w trzcinach, wiatr w trzcinach...dość niewygodna zbitka dykcyjna...następnie powoli, bez pośpiechu...z parteru przechodzimy do pozycji stojącej, przeżywając swoistą ewolucję gatunku ludzkiego...podważaną bezskutecznie przez profesora Macieja Giertycha...potem chodzimy, biegamy, rozciągamy się wzajemnie, łapiemy kontakt wzrokowy...motywowany, intencyjny, emocjonalny...przechodzimy do synchronizowanych układów i działań, które w mniejszym lub większym stopniu wchodzą do realizowanego przedsięwzięcia...trudno o tym pisać...za każdym razem inaczej wygląda poszukiwanie możliwości ciała i jego wymowności...niewerbalnego kontaktu z otoczeniem, kontaktu świadomego, prostego, jasnego, odczytywalnego...nie wiem czy istnieje takie słowo...to tyle o pełzaniu...