ranki budzą mnie nadzieją na uśmiech
zanim otworzę oczy, jeszcze w półśnie
wydaje mi się , że zaczynam żyć
i wtedy, gdy już cień uśmiechu błąka mi się po twarzy
słyszę krzyk i płacz
udaję, że śpię i szykuję się do ataku
zapominam sny, pościel staje się zimna jak lód
mięśnie sztywnieją w bezruchu
nie mogę oddychać
gardło mnie boli od niewypowiedzianych jeszcze klątw i bluźnierstw
prędzej czy później wyrzygam je z siebie
w spazmach bezradności
złości
razem ze łzami wypłyną na świat
czarne i gęste jak smoła
zbiorę się dopiero w autobusie
starając się myśleć tylko o przyszłości
tej najbliższej
i nic nie zmieni się
i nic nie uda się
i nic się już nie ułoży
tak jak powinno
za dużo słów
za dużo gniewu
za długo
kula z ognia ciężka jak ołów
w brzuchu
nie pozwala iść naprzód
z podniesionym czołem
jasnym okiem
wyprostowanym karkiem
z miejsca na miejsce
powłócząc nogami
przemierzam życie
na nogach jak z waty
ze strachu
z niepewności
z braku zaufania
z samotności
wśród ludzi
i tak mi szkoda czasu
i tak mi szkoda czasu
a on płynie nieustannie
i marnuje się
i marnuje się
i płynie bez litości
marzy mi się
spokój
brak strachu
pewność zapewnień
łagodność
nie mogę całe życie udawać
że się nic złego nie dzieje
że się nie boję